Oj były to dwa dni pełne skrajnych emocji w Katowicach.

Druga edycja festiwalu Jazz Around, to zupełnie inne doświadczenie niż jej inauguracyjna poprzedniczka. Zmiana miejsca, którą na początku uważałem za strzał w stopę, okazała się jednak strzałem w dziesiątkę. Nowoczesne i piękne sale NOSPRu oraz MCK idealnie pasują do klimatu festiwalu, nie mówiąc już o przyziemnych sprawach jakimi są lepsze zaplecze sanitarne, noclegowe i gastronomiczne. Nie da się ukryć, że Zamek w Mosznej jest urokliwy i super było go odwiedzić, ale nie jest to miejsce to takiego wydarzenia (zwłaszcza we wrześniu).
Co prawda pozostałbym chyba przy terminie wrześniowym, bo zwyczajnie mniej się wtedy dzieje i myślę, że pozytywnie by to wpłynęło na frekwencję, ale rozumiem, że festiwale to wakacyjne coś (i pewnie łatwiej też ogarnąć kalendarze z artystami).
Przejdźmy jednak do tego co w tym wszystkim najważniejsze, czyli muzy!
Jazz Around jest bez dwóch zdań festiwalem najbardziej zbliżonym do tego co kochamy. Nie można go nazwać funkowym, ale słowo groove pasuje idealnie. Praktycznie wszyscy artyści w jakiś sposób próbują rozruszać publikę swoją muzyką, chociaż zazwyczaj jest to lekkie kołysanie lub tupanie do rytmu, niż prawdziwie taneczna energia. Są oczywiście wyjątki, ale o tym za chwilę.
W tym roku więcej było brzmień jazzujących, acid jazzowych czy funkujących. Nawet takie zespoły jak Brooklyn Funk Essentials, mimo że w nazwie mają funk, to raczej grają jako idealne tło do grilla, a nie nocnego klubu. Tym bardziej wybijały się więc zespoły, które swoją energią rozsadzały ściany festiwalowe.
Chyba łatwo się domyślić, że dla mnie artystą, który uratował cały ten festiwal był Cory Wong. Mimo, że oglądałem jego występy na YouTubie i słuchałem płyt live, to nawet to mnie nie przygotowało na ten funkowy wybuch. To koncert, który zdecydowanie powinien był kończyć cały festiwal i który powinien trwać o wiele dłużej niż 55 minut. Cory ze swoim zespołem nie brał jeńców. Tak jak zaczęli wszystko na wysokim C, to skończyli w stratosferze. Nie było chwili na złapanie oddechu, bo jak tylko dęciaki kończyły hałasować, to perkusista przejmował pałeczkę i podkręcał tempo, a wszystko to pod bacznym okiem dowodzącego Corego. Tak się to robi!
Dla mnie osobiście największym zaskoczeniem festiwalu okazał się projekt MaBaSo z Kubą Badachem. Kompletnie nie miałem oczekiwań wobec tego zespołu, a stałem przez cały koncert ze szczęką na podłodze. Fenomenalni muzycy pod przewodnictwem Bernarda Maseli, pokazali że muzyka nie musi się trzymać żadnych ram i może być po prostu przeżyciem duchowym. To jeden z tych projektów, który tylko na żywo działa tak jak powinien.
Cały festiwal rozpocząłem od rozmowy z norweskim muzykiem Ole Borudem, którego płyty „Outside The Limit” czy „Keep Movin”, to funkowe sztosy i bardzo byłem nakręcony na jego koncert. Naszej rozmowy będziecie mogli posłuchać w piątkowej audycji „What’s Funk”. Niestety jego ostatnia płyta, to już bardziej bluesowe brzmienia i okazało się, że taki koncert nam zafundował. Dopiero na samym końcu zagrał jeden utwór ze swoich tanecznych dokonań.

Fajnie było zobaczyć na żywo polski skład z trójmiasta Klawo, bo dotychczas nie miałem tej przyjemności. Idealny zespół na początek festiwalu, bo ustawił klimat, którego kolejni artyści się trzymali.

Pierwszy dzień zakończył legendarny zespół Incognito pod przewodnictwem Jean-Paula Maunika i tutaj nie było żadnych zaskoczeń. Łączący w swoich brzmieniach funk, acid jazz, soul czy reagge zespół zafundował nam przyjemną imprezę, która dopełniła ten dzień spokojnego groove’u.
Chociaż był jeden wyjątek! The Comet is Coming podnieśli ciśnienie tego dnia i to do samego sufitu. Ich szalony koncert, który bardziej można nazwać noisem niż jazzem, to na pewno przeżycie wyjątkowe, choć zapewne nie dla każdego.
Drugiego dnia mieliśmy w końcu okazję odwiedzić przepiękną sale NOSPRu. Koncert Benjamina Clementine’a miał być przeżyciem wyjątkowym i takim też był, ale z zupełnie innych powodów. Artysta stworzył personę (mam nadzieje, że to była tylko gra) trochę obrażonego na festiwalową otoczkę i w momentach gdy nie grał burkał pod nosem, nie był zadowolony z wchodzących i wychodzących ludzi na widowni i komentował, że zaraz kolejny koncert i o nim zapomnimy. Całe szczęście gdy już zaczynał grać, to sala wypełniała się magią.
Tym czasem w MCK na scenę weszli Brooklyn Funk Essentials i rozruszali towarzystwo swoim blendem czarnej muzyki. Dużo dobrej energii, która lekko rozgrzała nas przed zbliżającym się Corym Wongiem.

Miłym zaskoczeniem okazał się MonoNeon, którego koncertu wyczekiwałem z odrobiną niepewności. To jeden z tych artystów, po którym kompletnie nie wiem czego się spodziewać, ponieważ działa tak szeroko. Okazało się jednak, że zagrał koncert bliski swojemu mentorowi Prince’owi, co świetnie zadziałało i nie pozwoliło opaść energii po koncercie Cory’ego Wonga.

Na koniec organizatorzy zdecydowali się na uspokojenie i na scenę wyszedł Jacob Banks, ze swoim przejmująco-chrypiącym głosem. Tutaj jednak mocno się zawiodłem, bo mimo rewelacyjnego wokalu Jacoba, muzycznie koncert był po prostu słaby. Zamiast pełnego bandu był tylko gitarzysta z laptopem i perkusista (kiepsko nagłośniony). Większość dźwięków leciała z playbacku i to sprawiło, że nawet wokal Banksa nie był wstanie porwać publiki, która w trakcie systematycznie wychodziła.
Zakończenie niestety było idealną puentą tegorocznej edycji Jazz Around. Odniosłem wrażenie, że organizatorzy sami nie do końca wiedzą, w którą stronę chcieli by bardziej pójść. Czy jednak jazz groove’ujący i brzmienia bardziej ciekawe, czy jednak coś bardziej tanecznego. Stąd większość muzy była „bez jaja”. Ani to do tańczenia, ani do delektowania. Nie miałbym nic przeciwko gdyby świadomie wybrali te dwa kierunki. Na jednej scenie muzyka ciekawa, oryginalna, jazzowa-groove’ująca, a na drugiej energetyczna, funkowa i taneczna. Ja posiadam w sobie te obie skrajności i z obu czerpie jednaką przyjemność. Jestem pewien, że nie tylko ja ;)
Co nie zmienia faktu, że poproszę o więcej Jazz Around!!